Zaprzężony w masywnego konia pociągowego drewniany wóz, z wolna toczył się leśnym traktem. Koła co jakiś czas skrzypiały i turkotały, podskakując na wystających z ziemi kamieniach. Na Koźle siedziała przygarbiona postać, opatulona szczelnie opończą. Z jej rąk luźno zwisały lejce. Zdawało się, że woźnica przysypia, kiwając się na wąskim zydlu w takt dziur i wybojów. Jego twarz skrywał naciągnięty głęboko na oczy kaptur. Również zawartość wozu skryta została pod grubą, płócienną płachtą. Czasami, gdy koła wpadały w większą wyrwę, spod przykrycia dochodził nieprzyjemny, metaliczny szczęk, jakby ktoś zderzał ze sobą dwa kawałki żelaza.
Gdy kolasa zbliżała się do miejsca, gdzie dukt skręcał w niewielki wąwóz, zza zakrętu wypadła grupa uzbrojonych konnych. Chronieni przez lekkie pancerze kolcze, napierśniki oraz kapaliny, przy siodłach wieźli przytroczone lekkie kusze. Na zbrojach nosili zaś barwy husyckie - wyszyte na czarnych waffenrockach czerwone kielichy. Niechybnie była to jazda strzelcza Sierotek. Mimo galopu, gdy tylko spostrzegli wóz, wstrzymali gwałtownie konie. Jeden zaciął lejce tak mocno, że omal nie wypadł z siodła.
Jak tylko uspokoili wierzchowce, zlustrowali uważnie nadjeżdżający zaprzęg. Najbardziej wysunięty ku przodowi zbliżył się, uniósł rękę i krzyknął coś po czesku. Woźnica podniósł nieśpiesznie głowę, spojrzał na Husytę i zatrzymał wóz. Przyjrzał się i policzył jeźdźców. Było ich pięciu. Jeden uzbrojony w długi miecz i tarczę z nieznanym herbem, drugi dzierżył krótką rohatynę, pozostali zaś przy pasach nosili kordy. Od razu spostrzegł też, spod jakiego znaku byli. Czerwony kielich nie wróżył nic dobrego. Wiedział, że bez problemów się nie obejdzie. Zastanawiał się tylko, na jak bardzo gorliwych Bożych Bojowników trafił.
- Witajcie podróżny! - zakrzyknął ten najbardziej wysunięty, który teraz podjechał do wozu na wyciągnięcie ręki - Dokąd waść zmierzasz i w jakim celu, jeśli można wiedzieć?
- Do Wielkopolski jadę. Posady chcę tam szukać. - odparł ze spokojem woźnica.
- A jak cię zwą? - kontynuował tamten.
- Jakub. Jakub z Bystrzycy.
- Tak więc, Jakubie z Bystrzycy, powiadasz że posady jedziesz szukać. A ja pewien byłem, żeś kupiec.., sądząc po wyładowanym wozie. - jeździec uśmiechnął się brzydko.
- Nie. Nie kupiec. Rzemieślnik raczej - mężczyzna na wozie gapił się beznamiętnie na czubki swoich butów.
- Rzemieślnik mówisz? A to w takim razie do jakiego cechu należysz? - Husyta drążył dalej, a ton jego głosu stawał się coraz bardziej nieprzyjemny - Może pokażesz nam, co takiego przewozisz? Jakie to wyroby pod płachtą skrywasz? A może broń albo aprowizację dla wrogów naszych wieziesz? Albo z kosztownościami jakimiś uchodzisz? Co?
Jakub bez słowa zeskoczył z kozła na ziemię. Dopiero teraz jeźdźcy spostrzegli, że jest to rosły mężczyzna o szerokich barkach i zwalistej posturze. Wysoki, o wielkich jak bochny dłoniach i lekko wystającym brzuchu, przywodził na myśl bardziej niedźwiedzia, niż człowieka. Gdy zdjął kaptur, ukazała się duża, łysa głowa, zarośnięta u dołu gęstą, czarną brodą i szerokimi wąsami. Jego niebieskie, zimne oczy powodowały, u każdego kto w nie spojrzał, nieprzyjemne dreszcze. Lekko nalana, owalna twarz, sprawiała dość niemiłe wrażenie. Ogólnie aparycję woźnicy można by nazwać wielce odpychającą… a może nawet bardziej i przerażającą.
Gdy podszedł do płachty, zerwał ją silnym, szybkim ruchem i odrzucił na bok. Na wozie leżała sterta dziwacznych i przerażających utensyliów. W oczy rzucał się przede wszystkim olbrzymi topór o masywnym stylisku i wielki miecz o szerokiej głowni. Prócz tego, wśród masy żelastwa, dostrzec można było szerokie obręcze, łańcuchy, kajdany, nabijane kolcami kłody i wałki, a także dziwny ostrosłup obity blachą i stalowe pantofle. Na wierzchu zaś, leżały wykonane z metalowych prętów i płytek, przerażające maski z psimi i świńskimi ryjami. Wszystko to, nosiło ślady zaschłej krwi i cuchnęło śmiercią.
Na widok zgromadzonych na wozie narzędzi, wszyscy Husyci wzdrygnęli się odruchowo.
- Jezus Maryja! - znajdujący się najbliżej zbrojny, wykonał ręką znak krzyża - Coś ty za czort? Sodomita jakowyś?
- To kat jest - odezwał się jeden ze stojących dalej jeźdźców - Mistrz małodobry.
Na moment zapanowała niemal całkowita cisza. Atmosfera stawała się z sekundy na sekundę coraz bardziej gęsta. Tak gęsta, iż zdało się, że topór w powietrzu można by zawiesić. Jakub, mimo że nie dawał tego po sobie poznać, w napięciu czekał na rozwój wypadków. W końcu milczenie przerwał zbrojny przy wozie.
- Mistrz małodobry powiadasz? - wysyczał złowróżbnie, a jego twarz zmieniła teraz wyraz z przerażonego, na brzydko nienawistny - Kat… z Bystrzycy. Znaczy się, że naszych braci zapewne żeś rezał i na stosach palił. Co?
- Daj spokój Milosz. Jedźmy, nic tu po nas - próbował uspokoić go jeden z towarzyszy - Mieliśmy pilnować czy po gościńcach broni albo prowiantu dla łacinników nie wożą, a nie pomstować na oprawcach z psiej dupy.
- Jak to nic tu po nas?! Gadaj kacie! Paliłeś naszych?! - nie ustępował tamten.
- Może paliłem, a może nie paliłem - Jakub wzruszył obojętnie ramionami - A co ci do tego? Taką mam profesję, że jak trzeba, to ludzi palę. Wy też palicie, tyle że niewinnych we wsiach i miastach. A ja palę winnych na stosach. No, z reguły winnych…
- Ty psie!
Jeździec stojący przy wozie, nagłym ruchem dobył miecza i wyszarpnął go z pochwy. Zanim jednak zdążył wykonać zamach, silna dłoń kata chwyciła jego nadgarstek. Drugą ręką mistrz małodobry złapał za pas jeźdźca i kolanem kopnął z podbrzusze konia. Wierzchowiec zerwał się do galopu, wysadzając unieruchomionego przez Jakuba zbrojnego z siodła. Husyta zwalił się bezwładnie plecami na ziemię, wypuszczając z ręki oręż. Małodobry błyskawicznie podniósł miecz i szybkim, mocnym ciosem, wbił go w szyję leżącego. Pchnięcie okazało się tak silne, że ostrze przyszpiliło nieszczęśnika do ziemi. Szamoczący się w agonii jeździec, próbował jeszcze w ostatnim odruchu wydrzeć klingę utkwioną w gardle. W amoku ścisnął głownię miecza gołymi rękoma, które ślizgały się po ostrzu, tnąc palce i wnętrza dłoni. Nie trwało to jednak dłużej jak kilka sekund. Ostatecznie jego oczy wybałuszyły się i zaszły krwią, a z ust wystrzelił gejzer gęstej posoki.
Pozostali siedzieli na koniach nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi gębami. Wszystko stało się tak szybko, że żaden nie zdążył zareagować. W końcu jeździec uzbrojony w rohatynę otrząsnął się, pochylił broń i ruszył na Jakuba. Odległość do celu była jednak zbyt mała, żeby jego natarcie mogło rozwinąć pełen impet. Kat wykorzystał to skrzętnie i wielkim susem uskoczył z drogi szarżującego, przetaczając się na skraj duktu. Husyta po przejechaniu kilkudziesięciu metrów wstrzymał konia i obrócił go niemal w miejscu. Teraz dzielił go od ofiary wystarczający dystans, aby rozpędzić dobrze wierzchowca. Małodobry jednak nie czekał bezczynnie, aż zostanie stratowany lub nadziany na spisę. Doskoczył z powrotem do wozu i wydostał spod sterty żelastwa swój katowski topór. Gdy zbrojny nadjechał, Jakub wykonał potężny zamach uchylając się jednocześnie przed pchnięciem przeciwnika. Masywne żeleźce uderzyło wierzchowca z wielką siłą, ucinając mu jedną z przednich nóg. Koń poleciał do przodu, wyrzucając z impetem jeźdźca z siodła. Ten przeleciał w powietrzu kilka metrów, po czym z hukiem trzasnął w jednego ze swych towarzyszy. Obaj łupnęli w pobliskie drzewo i bez przytomności wpadli do przydrożnego rowu.
Nagle Jakub usłyszał cichy świst. Obok ucha przeleciał mu bełt wystrzelony z kuszy. Szczęśliwie dla niego pocisk chybił i utkwił w burcie wozu. Odwrócił głowę. Jeden z dwóch pozostałych Husytów patrzył na niego oniemiałym ze zdziwienia wzrokiem. Nie mógł uwierzyć, że spudłował. Wypuścił z ręki lekką kuszę, chwycił oburącz lejce i mocnym szarpnięciem zawrócił konia. Zanim jednak zdążył poderwać rumaka do galopu, mistrz Jakub uniósł topór wysoko nad głowę i silnym zamachem posłał go w kierunku jeźdźca. Broń obróciła się kilkukrotnie w powietrzu i trafiła uciekającego prosto w plecy. Wprawdzie głowica nie wbiła się ostrzem a uderzyła szczytem obucha, jednak wystarczyło to, by zrzucić zbrojnego na ziemię. Na jego nieszczęście, jedna z nóg utkwiła w strzemieniu. Rozpędzający się koń pociągnął go po dziurawym trakcie, podrzucając na każdym wystającym kamieniu.
Ostatni Husyta uniósł obie ręce wysoko, pokazując że nie ma złych zamiarów. Jakub spojrzał na niego zimnym wzrokiem.
- Spokojnie mistrzu małodobry. Nie chwycę za broń.
Kat sięgnął po długi puginał o prostej rękojeści i krótkim jelcu, który nosił umocowany w poprzek za plecami. Na twarzy jeźdźca pojawiło się zwątpienie. Jakub jednak podszedł powoli do kwiczącego i wierzgającego konia z obciętą nogą. Chwycił mocno jego łeb i płynnym ruchem podciął mu gardło. Po chwili zwierzę przestało wierzgać i wokół zapanowała głucha cisza. Przerwał ją dopiero spokojny, wręcz obojętny głos Jakuba.
- Bóg mi świadkiem, że nie chciałem tego. Sam widziałeś, że musiałem się bronić. To wy pierwsi za oręż chwyciliście.
- Wiem. I nie mam żalu, żeś mi kamratów posiekł - rycerz spojrzał na ciało Husyty z przebitą mieczem szyją - Nikt tu pomsty szukał nie będzie.
- Chciałbym Ci wierzyć - kat uśmiechnął się gorzko.
- Daję Ci moje słowo! Zaświadczę, że to Milosz zwadę zaczął. Pozwól mi tylko towarzyszy pozbierać, nim ducha wyzioną.
- Co mi po twoim słowie, jak nawet nie wiem jak cię zwą - Jakub odwrócił się, podniósł z ziemi topór, a potem chwycił płachtę i zarzucił ją z powrotem na wóz.
- Piotr z Lichwina, herbu strzemię. Rycerz polski w służbie Bożych Bojowników - wyrecytował przesadnie uroczyście jeździec - Dowodzę niemczańskim garnizonem.
- To masz waćpan posłuch u podwładnych, że niech to chuj strzeli - kat uśmiechnął się sarkastycznie.
- Ach… - Piotr z Lichwina zaczerwienił się i spuścił głowę - Szkoda gadać. W Bożych Bojownikach krew gorąca, do bitki się rwą. Nieraz trudno nad nimi zapanować.
- Pfff - Jakub parsknął cicho - Będę tego pewne żałował, ale niech będzie. Poniecham dalszej zwady. Sam z resztą chcę spokojnie w swoją drogę ruszyć.
Dzięki mistrzu Jakubie. Nie zapomnę ci tego - Husyta pokłonił się lekko - A w podzięce przyjmij ode mnie dobrą radę. Za niecałą milę skręć z traktu w lewo i skieruj się na Legnicę. Tam już nasze podjazdy nie docierają i nikt cię niepokoić nie będzie.
Jakub skinął tylko głową, wsiadł na kozła, chwycił lejce i cmoknął na konia. Wóz szarpnął i potoczył się powoli po dziurawej drodze, by za chwilę zniknąć za zakrętem. Na środku gościńca pozostał samotny rycerz. Rozejrzał się po pobojowisku i pokiwał z dezaprobatą głową.
- Z kim mi do kurwy nędzy przyszło pracować… Czeskie rycerstwo z Koziej Wólki cholera…
ul. Kościańska 2/5
64-000 Racot
Wlkp. PL
Strona www stworzona w kreatorze WebWave.